Imigracja to przewrotny temat. Przyjazd imigrantów do danego kraju na świecie jest przejawem dobrobytu i powstałych gospodarczych możliwości, czym każdy rząd na świecie teoretycznie powinien móc się chwalić w każdej z kampanii wyborczych. Teoretycznie, bo w praktyce imigracja to dzisiaj jeden z najbardziej palących tematów politycznych, i niemal zawsze partia postulująca ograniczanie migracji bądź zwiększanie kontroli nad imigracją zdobywa poparcie zazwyczaj słabiej wykształconych. Czyli tak zwanych „niebieskich kołnierzyków”, pracowników obawiających się większej konkurencji na rynku pracy, a przez to niższej pensji czy zwolnienia.
Wędrówka ludów
Ilekroć dzisiaj mówimy o imigracji, mamy przed oczami jakieś spektakularne zjawisko, Obrazy, który przychodzą nam do głowy to najczęściej współczesne wydarzenia: miliony ludzi z naszej części Europy emigrujących do Wielkiej Brytanii po wejściu do UE, ludzi szturmujących pustynną granicę USA z Meksykiem, wciąż pozostające w pamięci kadry z 2015 r. z południa Europy z udziałem afrykańskich imigrantów, czy też naszą granicę z Białorusią i to co się tam dzieje od 2021 roku.
Tymczasem migracje to proces ciągły, sięgający czasów starożytności. Migracje są naturalne, ludzie od czasów starożytności „głosowali nogami” w poszukiwaniu najlepszego na świecie miejsca do rozwijania swoich talentów i zapewnienia lepszej przyszłości swoim dzieciom. Kto nie wierzy, zawsze może zrobić sobie coraz popularniejsze testy pochodzenia DNA. Natomiast ważna w tym jest inna prawda; migracje są procesem ciągłym, będącym konsekwencją globalnej sytuacji gospodarczej i miejsca w globalnym łańcuchu wartości każdego z krajów, a rolą rządów jest takie zarządzanie imigracją, żeby pogodzić ogień: strach części populacji i żyjącej z niej demagogicznej opozycji, z wodą: potrzebą podaży nowych pracowników wypływającą z potrzeb gospodarki. Co ciekawe już niedługo możemy być świadkami trwałej zmiany paradygmatów globalnej gospodarki.
Globalizacja i jej konsekwencje
Gdy w latach 80. zachodni świat zachłysnął się gospodarczym liberalizmem i globalizacją, zarządzaną przez anglosaski duet Margaret Thatcher i Ronald Reagan, Chiny zauważyły w tym swoją złotą szansę na drodze do ekonomicznego sukcesu. Udział w procesach globalizacyjnych miał być jednym z fundamentów „socjalizmu o chińskiej specyfice”. Teraz, czterdzieści lat później, chiński Smok dogonił gospodarczo amerykańskiego Orła. Chiny nie tylko zapewniają światu ogromne zasoby przemysłowe, ale też dostarczają surowców potrzebnych do największego wyzwania polityczno-gospodarczego naszych czasów, a więc transformacji energetycznej. Jednocześnie Chiny próbują gonić USA militarnie, by zaburzyć dominację Amerykanów w Azji, po drodze chcąc anektować lwią część Morza Południowochińskiego, Hong Kong i wreszcie spędzającą im od ponad 70 lat sen z powiek enklawę utrzymującą, że to ona jest „prawdziwymi” Chinami, czyli Tajwan. Potencjalna inwazja na Tajwan, ze względu na bliskość ideologiczną, interesy międzynarodowe i zobowiązania obronne, może spowodować wojnę dwóch największych globalnych mocarstw.
Niejako przygotowując się do tego sporu USA zaczęły naciskać na swoich europejskich partnerów, by planowały gospodarczy „rozwód” z Chinami. W tym procesie niewątpliwie pomogła pandemia, w skutek której paradygmat o tym że kapitał nie ma narodowości bo zawsze może zostać przesłany w dowolne miejsce na Ziemi prysł, a towary nie opuszczały chińskich portów przez długie miesiące. W ostatnich tygodniach poszczególne amerykańskie stany już zaczęły wydzierżawiać przedsiębiorstwa z chińskim kapitałem; jak stan Arkansas w przypadku firmy Syngenta, a niektóre europejskie rządy, szczególnie Wielka Brytania i państwa CEE, zaczęły wpisywać chińskie firmy, przede wszystkim technologiczne, na listy sankcyjne. Krótko mówiąc, pod wpływem politycznego ryzyka Europa i Ameryka Północna będą musiały poszukać nowego serca przemysłu, relatywnie taniego, a jednocześnie bardziej politycznie zaufanego. I w tym kontekście marzeniem wielu polityków, przedsiębiorców i analityków jest to, by tym miejscem była Polska.
Pomiędzy marzeniami a rzeczywistością
Niezależnie od oceny szans Polski, warto zwrócić uwagę na konsekwencje takiej sytuacji dla rynku pracy. Przy dramatycznych prognozach demograficznych dla Polski potrzebowalibyśmy bardzo dużej liczby imigrantów, by efektywnie obsłużyć popyt na pracę. To dlatego pojawiają się bardzo odważenie, ale nierozważnie, brzmiące pomysły o Polsce liczącej 50 milionów mieszkańców za 27 lat. Pomysł taki pojawił się między innymi w dokumencie Agenda Polska Strategia przygotowanym w 2018 r. przez Związek Przedsiębiorców i Pracodawców i Warsaw Enterprise Institute. Istnieje prawdopodobieństwo, że o sile gospodarczej i politycznej Polski będzie decydować umiejętność przyciągnięcia tych ludzi do Polski, a to oczywiście może uruchomić wspominany już ogień, czyli opór ze strony rodzimych mieszkańców. Wydaje się to nieuniknione biorąc pod uwagę sprzeciw wobec śladowej ilości imigrantów, których Unia Europejska usiłowała do nas relokować w ostatnich latach.
Alternatywą do gigantycznej akcji imigracyjnej byłby oczywiście boom demograficzny na skalę nawet nieco większą niż ten powojenny, Natomiast szasnę na to są znikome lub żadne. Eksperci rynku pracy od lat powtarzają, że oparcie gospodarki i polityki społecznej na założeniu zastępowalności pokoleń było błędem, bo etap gwałtownego przyrostu liczby ludności jest okresem przejściowym, a nie docelowym. Oczywiście Polska potrzebuje skutecznej polityki prorodzinnej. 500+ na tym polu kategorycznie i jednoznacznie zawiodło. Z kolei rozwiązania czeskie: ułatwianie powrotu kobiet na rynek pracy, koncentracja pomocy społecznej dla rodziców dzieci do lat 3., program in vitro, by wymienić tylko niektóre, wcale nie muszą w Polsce zadziałać. Niestety w programie koalicyjnym nadchodzącego rządu nie ma konkretnego planu, więc znak zapytania w tej materii pozostaje. Natomiast pewne jest jedno, Polski złożonej z 50 milionów rodowitych Polaków zbudować nam się nie uda. Co więcej trzeba się liczyć, że naszym realnym celem będzie zadbanie o to, by utrzymać ich obecną liczbę. Warto także pamiętać, że nie mamy wpływu na to, jaki będzie dla Polski efekt postępującego gospodarczego konfliktu między USA a Chinami. W tym względzie możemy jedynie liczyć na szczęście i przychylność partnerów.
Wielkie wyzwania u progu nowej epoki
Niezależnie więc od tego, czy liczymy na Polskę jako globalnego zwycięzcę amerykańsko-chińskiego decouplingu, czy zwyczajnie trzymamy kciuki za gospodarczy rozwój Polski, potrzebujemy imigrantów by dzięki nimi budować polską gospodarkę. Docelowo oczywiście wpłynęłoby na wzrost wynagrodzeń i awans w globalnych łańcuchu wartości. Aby tego jednak dokonać, jako kraj potrzebujemy pogodzenia sytuacji demograficznej, ambicji gospodarczych i akceptacji społecznej. Jeśli chodzi o demografię, idzie nam bardzo źle. Jeśli chodzi o plan rozwoju gospodarczego, to ten zmienia się gwałtownie z każdą zmianą władzy i czasem motywowany jest wyłącznie chęcią odebrania oponentom ewentualnych zasług. Co do akceptacji społecznej to sprawa jest najbardziej skomplikowana. Z jednej strony wydaje się że metropolitalne społeczeństwo w największych polskich miastach jest bardzo tolerancyjne wobec imigrantów, co potwierdzają badania jakościowe. Z drugiej zaś strony, polityka antyimigracyjna może przełożyć się na wyborczy sukces nie tylko w przypadku imigrantów zarobkowych, ale nawet w kontekście uchodźców, czego dowiodła Konfederacja.
Mamy więc przed sobą wielkie gospodarcze wyzwanie i niepewne międzynarodowe wody. Jesteśmy nie tylko u progu nowego rozdania na świecie, ale też w polskiej polityce, gdzie po raz pierwszy w minionej kampanii wyborczej pojawiły się poważne postulaty reformy zasad imigracji spoza UE. Pytanie, czy któraś z nich wejdzie w życie i będzie kompatybilna z tym, jaką gospodarczą przyszłość szykuje dla nas świat, pozostaje, jak wiele innych poruszonych w powyższym artykule, otwarte.