Bilion dolarów. Czy Polska może liczyć na niemieckie reparacje?
Andrzej Kohut
Temat reparacji, które Niemcy miałyby wypłacić Polsce za straty spowodowane II Wojną Światową najprawdopodobniej wróci na pierwsze strony gazet jeszcze przed jesiennymi wyborami parlamentarnymi. Poseł Arkadiusz Mularczyk, przewodniczący sejmowego zespołu zajmującego się tą kwestią, zapowiedział w wywiadzie udzielonym Polskiemu Radiu, że w najbliższym czasie opublikowany zostanie raport podsumowujący jego pracę. Ma on zawierać najbardziej kompleksową próbę oszacowania strat poniesionych przez Polskę w wyniku działań wojennych. „Chcemy, żeby to było dzieło perfekcyjne” zapewnił poseł.
Jednak niezależnie od stopnia perfekcyjności wspomnianego dokumentu, niemieckie władze nie zamierzają przyjmować tego rodzaju roszczeń. Niezmienne od lat stanowisko Berlina brzmi: temat reparacji dla Polski został zamknięty. „Kwestia reparacji wojennych została uregulowana pod względem prawnym, a zatwierdzona przez rząd polski na początku lat 90” mówił w styczniu 2018 roku ówczesny minister spraw zagranicznych Niemiec, Sigmar Gabriel. Jaki jest zatem sens podnoszenia tej kwestii przez rząd Prawa i Sprawiedliwości?
DAŁ NAM PRZYKŁAD LECH KACZYŃSKI
Były wczesne lata dwutysięczne, przeddzień wstąpienia Polski do Unii Europejskiej. W Düsseldorfie powstało Powiernictwo Pruskie (Preußische Treuhand), spółka, która deklarowała, że jej celem jest walka o odszkodowania dla obywateli niemieckich, którzy w efekcie porozumienia zawartego na konferencji w Poczdamie z 1945 roku, zmuszeni byli do opuszczenia ziem włączonych do powojennej Polski. Powiernictwo zapowiada sądową batalię o odszkodowania dla „wypędzonych”. To budzi w Polsce ogromne oburzenie. Jeden z najbardziej zniszczonych przez wojnę krajów, który sam nigdy nie doczekał się godnego zadośćuczynienia, miałby sam wypłacać odszkodowania stronie, która w konflikcie była agresorem?
Tę emocję postanowił wykorzystać Lech Kaczyński, pełniący wówczas funkcję prezydenta Warszawy. Powołał specjalny zespół, pod przewodnictwem profesora Uniwersytetu Warszawskiego, Wojciecha Fałkowskiego, dla oszacowania strat miasta Warszawy, zburzonego przez Niemców po powstaniu z 1944 roku. Powstaje opracowanie obejmujące straty materialne (nie uwzględniono strat spowodowanych przez utratę życia lub zdrowia przez mieszkańców) na kwotę 45 mld dolarów amerykańskich. Suma jest zawrotna, a jednocześnie stanowi sygnał, że w dalszej kolejności możliwe jest przygotowanie takiej wyceny w skali całego kraju.
Podczas konferencji, na której prezentowano raport, prezydent Kaczyński podkreślał, że nie byłoby tego dokumentu, gdyby nie działalność Powiernictwa Pruskiego oraz kontrowersyjnej szefowej Związku Wypędzonych, Eriki Steinbach. Dał tym samym jasno do zrozumienia jaka była intencja prac zespołu: jeśli po stronie niemieckiej podnoszona będzie kwestia odszkodowań dla wypędzonych, Polska może odpowiedzieć o wiele większymi żądaniami. Było to jednak odosobnione stanowisko prezydenta stolicy. Ówczesny polski rząd, kierowany przez Marka Belkę, zapowiedział, że jest przeciwny wysuwaniu tego rodzaju roszczeń, a nadrzędną wagę mają dobre relacje z zachodnim sąsiadem.
Z kolei rząd niemiecki zdystansował się wobec roszczeń wysuwanych przez Powiernictwo Pruskie. Kanclerz Gerhard Schröder, uczestniczący w obchodach 65 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego, zadeklarował, że: „nie może być miejsca dla roszczeń restytucyjnych z Niemiec, które przeinaczają historię”. Wobec takiego stanowiska, kwestia odszkodowań dla wypędzonych zaczęła powoli znikać z debaty publicznej. Epilogiem działalności Powiernictwa Pruskiego stał się wyrok Europejskiego Trybunału Praw Człowieka w Strasburgu, który orzekł, że skarga wniesiona przez Powiernictwo w imieniu 23 obywateli Niemiec nie będzie rozpatrywana. Ulgę wyraziła w związku z takim obrotem spraw sama kanclerz Merkel, zaznaczając, że to „finał” współpracy Polski i Niemiec w tym zakresie prowadzonej od 2004 roku.
Sama pani kanclerz potwierdziła więc, że rok publikacji raportu dotyczącego materialnych strat Warszawy był przełomowy dla dialogu polsko-niemieckiego w sprawie wypędzonych. Nie pozwala to stwierdzić jednoznacznie, jak duży był wpływ tego dokumentu, ale dla obozu PiS stanowiło to wyraźną przesłankę: można wykorzystywać kwestię reparacji do wywierania nacisku na Niemcy.
ANI GROSZA
Niemcy w sprawie reparacji dla Polski zajmują niezmienne od lat stanowisko. Polska zrzekła się roszczeń wobec Niemiec oświadczeniem Rady Ministrów z dnia 19 sierpnia 1953. Ostatecznym zamknięciem kwestii miał być tak zwany „traktat dwa plus cztery” (RFN, NRD oraz cztery zwycięskie mocarstwa z czasów II Wojny Światowej), który poprzedził zjednoczenie Niemiec, zamykając rozdział wojenny, w tym kwestię roszczeń.
Obydwie te podstawy zakwestionowało polskie Biuro Analiz Sejmowych w opracowaniu z września 2017 roku. Czytamy w nim, że decyzja PRL z 1953 nie może być uznana za ważną z kilku powodów: po pierwsze decyzja dotyczyła jedynie NRD. Wynikało to z ustaleń poczdamskich: każde z mocarstw miało uzyskać reparacje ze swojej strefy okupacyjnej, a Polska w tym wypadku miała partycypować w udziałach ZSRR. Zatem i zrzeczenie się roszczeń mogło dotyczyć tylko wschodniej części Niemiec. Dodać można jeszcze, że Polska została zmuszona do podpisania umowy, która udział w reparacjach uzależniała od dostaw węgla do ZSRR po preferencyjnych stawkach.
Po drugie: nie była decyzją suwerenną, bo zawarto ją pod presją ze strony ZSRR. Związek Radziecki sam zrzekł się reparacji, ponieważ zależało mu na sukcesie gospodarczym odbudowy NRD, co z kolei miało znaczenie ze względu na rywalizację z zachodem. Polska nie miała w tej sprawie możliwości samodzielnego decydowania, ponieważ politycznie zależała w pełni od komunistycznej centrali w Moskwie. Naciski ZSRR miały również wymiar ekonomiczny – w zamian za rezygnację z roszczeń, Polska miała być zwolniona z niekorzystnej umowy na dostarczanie węgla z 1945 roku.
Wreszcie po trzecie: zrzeczenie to nie było nawet zgodne z obowiązującą ówcześnie konstytucją z 1952 roku, ponieważ „ponieważ̇ sprawy ratyfikacji i wypowiadania umów międzynarodowych należały do kompetencji Rady Państwa, a nie Rady Ministrów”. Zatem nawet proste względy formalne nie zostały tutaj zachowane.
Opracowanie Biura Analiz poddało w wątpliwość również znaczenie traktatu dwa plus cztery w tej kwestii, stwierdzając, że dokument w ogóle nie dotyczył reparacji, a Polska nie była stroną tego porozumienia, nie mogła więc zrzekać się czegokolwiek. Można zatem było wyciągnąć wniosek, że dla Polski kwestia reparacji za II Wojnę wcale nie jest jeszcze zamknięta. I chyba właśnie na taki wniosek liczył poseł Arkadiusz Mularczyk, który wnioskował o tę analizę. Jeszcze w tym samym miesiącu stanął na czele nowopowstałego parlamentarnego zespołu ds. oszacowania wysokości odszkodowań należnych Polsce od Niemiec za szkody wyrządzone w trakcie II Wojny Światowej.
TO NIE WERSAL
Czy zatem istnieje szansa, że Polska otrzyma od Niemiec astronomiczne odszkodowanie (ostateczną sumę poznamy po upublicznieniu raportu zespołu Mularczyka, ale pojawiały się w mediach kwoty rzędu biliona dolarów)? Należy uznać to za wątpliwe. Niemiecka zgoda na wypłatę całościowych reparacji byłaby odwróceniem logiki, która ukształtowała pokój po II WŚ. A była to logika wynikająca z błędów popełnionych po pierwszym światowym konflikcie.
Traktat wersalski złożył odpowiedzialność za wojnę na Niemcy i to one miały ponieść ciężar odszkodowań i reparacji. A te okazały się dotkliwe. Zadbała o to zwłaszcza Francja, która obawiała się szybkiego odbudowania niemieckiej potęgi, mogącej znów zagrozić wspólnej granicy. O rozmiarze zobowiązań nałożonych na Berlin może świadczyć fakt, że spłaty zostały zakończone w… 2010 roku. Te horrendalne sumy (choć redukowane w kilku kolejnych porozumieniach) stały się paliwem rewizjonizmu, który wyniósł Hitlera do władzy. Środek, który miał osłabić Niemcy na lata, spotęgował jedynie ich chęć odwetu.
Dlatego po II Wojnie, choć ich wina była o wiele bardziej niewątpliwa, Niemcy zostały potraktowane dużo łagodniej. Reparacje zostały ustalone na dużo niższym poziomie, a we wczesnych latach 50-tych anulowane zarówno po stronie radzieckiej jak i zachodniej. RFN zaczęła nawet otrzymywać środki na odbudowę w ramach Planu Marshalla, po to, aby jej gospodarczy upadek nie pociągnął za sobą ryzyka komunistycznej ekspansji. W efekcie nie tylko udało się uniknąć scenariusza powersalskiego, ale też stworzyć warunki do rozwoju, które w ciągu kilku dekad dały Niemcom miejsce najpotężniejszego państwa na kontynencie. Status ten mógłby jednak ulec zachwianiu, gdyby kolejne państwa zaczęły kwestionować powojenną łagodność aliantów, a wiadomo, że nie tylko Polska posiada tego rodzaju plany. Swoje roszczenia oficjalnie już wysunęła Grecja.
Niemcy zatem nie mają wyboru: muszą trwać na stanowisku, że wszelkie kwestie związane z reparacjami zostały zamknięte i uregulowane, nawet jeśli te uregulowania odbyły się pod przymusem, jak w przypadku Polski z 1953 roku.
W CO GRA PIS?
Jaki zatem zamysł stoi za poczynaniami polskiego rządu? Skąd ta zmiana stanowiska Polski, która przecież przez lata uprzyjmowała niemieckie racje, a kolejne rządy w Warszawie uznawały, że nie warto pogarszać wzajemnych stosunków dla przegranej sprawy? Uproszczona odpowiedź mogłaby zakładać, że rządząca Polską od 2015 roku prawicowa partia stara się w ten sposób o uznanie części swojego elektoratu, dla którego kwestie związane z historyczną sprawiedliwością posiadają dużą wagę. Mielibyśmy wiec do czynienia z próbą poprawienia notowań własnego obozu politycznego, a nie realną próbą uzyskania odszkodowań za straty wojenne. Nie po raz pierwszy Prawo i Sprawiedliwość zdecydowałoby się na krok bezsensowny z punktu widzenia relacji międzynarodowych, ale posiadający głębokie uzasadnienie w polityce krajowej – wystarczy przypomnieć głosowanie nad przedłużeniem urzędowania Donalda Tuska na stanowisku przewodniczącego Rady Europejskiej. Polska poniosła wtedy dotkliwą porażkę, będąc jedynym państwem oponującym przeciwko tej kandydaturze. Dla wyborców PiS w kraju był to jednak dowód na nieugiętość partii rządzącej.
Jednak w przypadku reparacji motywacje mogą być inne – a pokazuje to dobrze sprawa Lecha Kaczyńskiego i rachunku za zburzoną Warszawę z 2004 roku. Wtedy przypomnienie o niezapłaconych nigdy kosztach zrujnowanego miasta posłużyło nie tyle do wywalczenia miliardowych odszkodowań, co do odparcia żądań pojawiających się po stronie niemieckiej (na taką intencję wskazał sam pomysłodawca). Późniejszy rozwój wypadków może sugerować, że udało się osiągnąć zamierzony skutek i wiara w taką zależność przyczynowo -skutkową pozostała żywa w obozie PiS.
A musiał on od początku radzić sobie z silną krytyką ze strony Berlina. Kwestia nie przyjęcia przez Polskę uchodźców, zmiany w mediach publicznych, reforma sądownictwa stwarzały kolejne sporne tematy na linii międzyrządowych relacji. Niemcy nie wychodziły raczej poza werbalną krytykę i z racji na bardzo dużą zależność gospodarczą obydwu państw dalekie były od składania propozycji w duchu Macronowej Europy dwóch prędkości, jednak presja polityczna była odczuwalna. Można zatem pokusić się o przypuszczenie, że powrót tematu reparacji pod koniec 2017 roku, w apogeum sporu o polskie sądy, nie był przypadkowy i miał na celu odbudowanie równowagi w relacjach z Niemcami. Doprowadzenie do sytuacji, w której nie tylko Warszawa, ale i Berlin będzie zmuszony tłumaczyć się ze swoich poczynań w czasie bilateralnych spotkań. W tym kontekście bardzo istotna jest analiza prawna Biura Analiz Sejmowych, wskazująca na co najmniej niejednoznaczny status sprawy reparacji w prawie międzynarodowym. Oznacza ona, że raport przygotowywany przez zespół posła Mularczyka może istotnie wpłynąć na dynamikę relacji dwóch państw.
*Artykuł powstał w ramach realizacji zadania publicznego “Polska-Niemcy partnerstwo dla rozwoju”. Zadanie publiczne współfinansowane przez Ministerstwo Spraw Zagranicznych RP w konkursie “Współpraca w dziedzinie dyplomacji publicznej 2019”. Publikacja wyraża jedynie poglądy autora i nie może być utożsamiana z oficjalnym stanowiskiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych.